2020-07-28

007 Kontrakt


Nie było mnie tu zaledwie kilka tygodni, a wracam bardzo odmieniona. Przynajmniej wewnętrznie. Zmiany zachodziły powoli i od dawna, a przypieczętowane zostały w ostatni piątek. Podpisaliśmy z Panem kontrakt. I tak, wiem – nie ma on mocy prawnej. Wiem, że formalnie do niczego mnie nie zobowiązuje. A jednak te kilka kartek papieru sprawiło, że czuję się bardziej Jego i jeszcze bardziej chcę Mu służyć.

Ale może od początku – rzuciłam ostatnio temat kontraktu, nie licząc na zbyt wiele. Rozmawialiśmy na bardzo wczesnym etapie naszej znajomości o kontraktach i to było coś, co zupełnie nie interesowało K. Mnie zresztą również. Miałam poczucie, że jest to typowy przerost formy nad treścią, że skoro nie jest to wiążące to właściwie po co? Ludzie się jednak zmieniają i jak się okazało nie tylko moje podejście ewoluowało, ale również mojego Pana. Po dłuższej rozmowie dostałam polecenie, by przygotować draft takiej umowy. Usiadłam więc i zaczęłam pisać typowo prawniczym językiem paragraf po paragrafie zasady naszego nowego życia. Szło opornie, bo nie wiedziałam na ile szczegółowe mają być zapisy, czy będziemy tworzyć załączniki, czego właściwie oczekujemy od tego kontraktu... I wtedy zmieniliśmy taktykę. Wstępny zarys umowy był, ale poprzedziliśmy jego dopracowywanie rozmowami. Nie jedną, nie dwiema - wieczór po wieczorze omawialiśmy pojawiające się w naszych głowach pomysły i wątpliwości. Pisanie kontraktu to był długi proces. Każdy zapis został dokładnie przedyskutowany. Ja lub Pan zapisywaliśmy paragraf, albo tylko jego jeden podpunkt, konsultowaliśmy zmianę z drugą stroną i dopiero po obustronnej akceptacji wchodził na stałe do kontraktu. Jest to przecież relacja konsensualnie niekonsensualna¹.
Jeśli chodzi o treść – zaczęliśmy od przedmiotu kontraktu, czyli oddania mnie w pełni mojemu Panu. Następnie określiliśmy prawa i obowiązki Pana oraz niewolnicy. Dalej opisaliśmy ograniczenia umowy, ze szczególnym wyróżnieniem pracy zawodowej i hasła bezpieczeństwa – były to odrębne paragrafy, bo uznaliśmy je za istotne w naszej relacji. Wyszliśmy z założenia, że nie ma nic w domyśle – jeśli chcę mieć coś, o czym mogę sama decydować, to muszę to zapisać. Jeśli chce by Pan był zobowiązany do czegoś konkretnego, to również powinno znaleźć się to w kontrakcie. Jedną z istotniejszych rzeczy, jakie zaszły podczas tworzenia kontraktu to fakt, że zostałam nazwana niewolnicą. Dotychczas Pan zwracał się do mnie „suka”, co zresztą ujęte było w pierwotnej wersji kontraktu. Jednak podczas rozmów i głębszej analizie wszystkich dostępnych określeń uznaliśmy oboje, że niewolnica jest w tym wypadku odpowiedniejsza. Przyznam szczerze, że początkowo było mi dziwnie to słyszeć i myśleć o sobie w ten sposób. Mimo, że suka ma w sobie coś wulgarnego, to niewolnica wydawała mi się... trudniejsza? Może bardziej dosadna? Teraz jest już zdecydowanie lepiej, przywykłam do tego i coraz bardziej mi się to określenie, a przede wszystkim ta rola, podoba.
Samo podpisanie kontraktu miało być wyjątkowe – czułam się, jakby K. miał mi się oświadczyć i w zasadzie wydaje mi się to świetną analogią. Wyjechaliśmy do mojego ulubionego miasta, wynajęliśmy przyjemny apartament na Starym Mieście i po krótkim spacerze i kawie wróciliśmy, by podpisać kontrakt. Dostałam też wtedy obrożę – srebrną, biżuteryjną, zdecydowanie bardziej akceptowalną w miejscu pracy czy ogólnie w miejscach publicznych, niż ta którą nosiłam dotychczas w domu. Po załatwieniu formalności, już w obroży, jako niewolnica i Pan, wyszliśmy na kolację i drinka. Potem świętowaliśmy jeszcze w pokoju, sami i szczęśliwi. Cieszę się, że udało nam się na chwilę gdzieś wyrwać i uczynić ten moment bardziej wyjątkowym. To był bardzo symboliczny i ważny dzień, chciałam w jakiś sposób go uczcić i lepiej zapamiętać.
Podsumowując to wszystko – kontrakt nic nie znaczy z perspektywy prawa, ale dla mnie znaczy bardzo wiele. Zobowiązałam się do czegoś, oddałam Panu siebie jako Jego własność. Również Pan podjął bardzo konkretne zobowiązania. Warto podkreślić, że te kilka kartek opatrzonych naszymi podpisami nie są najważniejsze – najcenniejsze są rozmowy, które przeprowadziliśmy. Długie dyskusje na temat mojej pracy zawodowej, naszej przyszłości, wzajemnych oczekiwań i potrzeb. Ja dowiedziałam się jak wiele mogę z siebie dać i ile chcę poświęcić dla tej relacji, ale też jak bardzo Pan chce o mnie dbać i jak ważne dla Niego jest moje dobro i szczęście. I nie wiem, czy jesteśmy „tru” w oczach innych, ale po podpisaniu kontraktu niewolniczego Pan wcale nie rzucił jakimś tekstem w stylu „na kolana, niewolnico” i nie bił mnie bezlitośnie całą noc – powiedział, że mnie kocha i przytulił. Oczywiście w nocy pojawiły się jakieś bdsm-owe elementy, ale był też po protu dobry seks i dużo bliskości. Zrobiliśmy to po naszemu i w moim odczuciu było idealnie.
Da mnie ten kontrakt to była z jednej strony formalność – spisanie na kartkach tego, co od dawna było naszym życiem, a z drugiej symbolicznym zapieczętowaniem przejścia do kolejnego etapu naszego związku. Oczywiście nie jest łatwo być niewolnicą, a to że podpisałam się pod wszystkimi swoimi zobowiązaniami nie sprawiło, że nagle wykonuje mi się prościej – wręcz przeciwnie. Pan wymaga ode mnie więcej i ja staram się również być wymagająca wobec siebie. Pierwszy zgrzyt był już w poniedziałek, kiedy zapomniałam obroży do pracy - długo więc nie musieliśmy czekać. Ale bycie niewolnicą to ciągły rozwój i cieszę się na każdy dzień służby swojemu Panu.

PS Ten post zapewne nie jest zbyt pomocny da osób, które chcą spisać podobny kontrakt. Jednak takie było moje założenie, to nie miał być post techniczny dotyczący pisania kontraktu niewolniczego. To moja krótka relacja z tego, co ostatnio zajmowało mój czas i umysł. Jeśli ktoś chciałby poznać więcej szczegółów to oczywiście zapraszam do prywatnej rozmowy. Uważam jednak, że taka umowa powinna być w pełni dostosowana do relacji i potrzeb obu stron, zatem omawianie dokładnie poszczególnych punktów jest zupełnie bezzasadne. Być może napiszę jeszcze coś o kontrakcie. Na ten moment planuje wrócić do tematu za kilka miesięcy z podsumowaniem jego funkcjonowania, wad i ewentualnych poprawek, które być może nastąpią.


1) jeden z blogów - inspiracji, do których zaglądałam podczas tworzenia kontraktu i bardzo polecam. 

2020-07-07

006 Sinusoida


Nigdy nie lubiłam trygonometrii, ten dział matematyki zupełnie mi nie podszedł. Nie trzeba być jednak specjalistą w tej dziedzinie, by wiedzieć jak wygląda sinusoida. Bo niestety żadne inne porównanie, niż to trygonometryczne, nie przychodzi mi do głowy. Życie, związek, bycie suką – to jedna wielka sinusoida. Raz jest lepiej, raz gorzej. Łapiesz dołki, ale wiesz że któregoś dnia będzie lepiej. Ja tej swojej życiowej sinusoidy nigdy nie lubiłam, tak samo jak całej trygonometrii w liceum. Dopiero ostatnio nauczyłam się patrzeć na nią nieco inaczej.

Przede wszystkim zaakceptowałam, że jest to nieodłączna część życia niemal w każdym aspekcie. W pracy, w domu, w związku czy innych relacjach międzyludzkich bywa po prostu różnie. Raz odnosi się sukcesy, innym razem porażki. Można mieć dobrą passę – na przykład zdarza nam się w domu mieć naprawdę spokojny czas. Nic złego się nie dzieje, dogadujemy się świetnie, nie ma o co się kłócić – sielanka. Ale nadchodzi dzień, w którym coś przestaje działać. Coś pójdzie nie tak w pracy, dopadnie mnie PMS, ale po prosu wstaniemy lewą nogą i nagle przestaje być różowo. Oczywiście czasem gorsze dni mijają bez echa, czasem jednak złe emocje narastają jak śniegowa kula i nawet nie wiemy kiedy przestajemy się dogadywać, a zaczynamy kłócić lub zupełnie milczeć. Takie jest życie. Do tego trzeba się przyzwyczaić, zaakceptować i wtedy dopiero można próbować jakoś z tym walczyć. Bo o ile tej sinusoidy nie zlikwidujemy to możemy popracować nad tym, żeby te złe momenty były... po prostu mniej złe. Albo trwały krócej. (i tu mój humanistyczno-ścisły umysł napotkał konflikt, bo sinusoida nie do końca działa tak jakbym tego chciała – większa częstotliwość skróci tak samo „górki”, jak i „dołki”, wypłaszczenie krzywej również będzie działało identycznie na części wykresu które symbolizują dobry czas i na te które symbolizują ten zły. Ale lepszego porównania nie mam, więc dość bełkotu o wykresach, wracam do tematu :D)
W związku, czy relacji BDSM-owej, kluczem do przetrwania i pokonania tych gorszych okresów jest komunikacja. Każdy potrafi mówić, ale nie każdy rozmawiać. Cały czas uczę się tego z moim Panem. Nasza komunikacja staje się coraz bardziej efektywna i doceniam to przede wszystkim wtedy, kiedy jesteśmy u dołu naszej sinusoidy. Kiedy trudno jest mówić o uczuciach i emocjach, bo czasem jest ich za dużo na raz, a w głowie panuje totalny chaos to nie jest łatwo wyrazić to wszystko tak, by druga strona zrozumiała. Nie jest też łatwo wysłuchać tego i przyjąć bez oceniania. Wysłuchać do końca i dopiero odpowiedzieć, a nie wyłapać jakieś jedno wyrwane z kontekstu hasło, do którego łatwo się przyczepić i wywołać w ten sposób kłótnie. To do niczego dobrego nie prowadzi. Każdy przepracowany kryzys to nowe doświadczenie i lepsza komunikacja między nami.
Ta związkowa sinusoida jest dobra również dlatego, że jest efektem rozwoju. Tak przynajmniej próbuję to postrzegać. Czasem jest między nami źle, bo Pan cały czas stawia przede mną nowe wyzwania, wymaga coraz więcej i poszerza moje horyzonty. Ja oczywiście się z tego cieszę i staram się temu wszystkiemu podołać, ale oczywiście bywa różnie. Czasem coś nie wyjdzie i rodzi się frustracja. Czasem pojawia się strach przed czymś nowym, który rodzi bunt. Potknięcia nie są przyjemne. Wręcz przeciwnie. Nie chodzi nawet o karę, która jest ich konsekwencją, ale o świadomość, że zawiodło się swojego Pana. To trudne, dużo trudniejsze niż sama kara, szczególnie jeśli polega ona wyłącznie na bólu fizycznym. Jednak świadomość, że nie jest to równia pochyla i że można jeszcze podnieść się z tego dołka jest w jakiś sposób krzepiąca. A takie powstawanie na nowo po porażce jest bardzo budujące i wiele uczy. Wiem, co mówię, bo ostatnio tych porażek było u mnie całkiem sporo. Mniejsze, większe – ze wszystkimi sobie poradziłam, bo miałam wsparcie swojego Pana.
Ja wiem, że każda uległa kobieta dąży do doskonałości i chce być dla swojego Pana jak najlepsza. Prawda jest jednak taka, że ideały nie istnieją, a my po prostu upadamy. Postrzeganie tych upadków jako stałych elementów życia, które mogą nas umocnić i czegoś nauczyć jest bardzo ważne. Nie chcę wmawiać sobie, że jestem słaba, że jestem złą suką, że nie jestem wystarczająco dobra by służyć swojemu Panu. To nie wyciągnie mnie z dołka i nie pomoże mi wrócić na dobre tory. Trzeba po prostu przyznać się do swojego błędu, zaakceptować go, wyciągnąć lekcję i walczyć dalej. Bycie suką nie jest proste i to chyba najczęściej pisane przez mnie zdanie na tym blogu. To niesamowicie trudna droga. Ale przy wsparciu odpowiedniego Pana może to być jednocześnie droga piękna. Szczególnie piękne jest właśnie powstawanie po porażkach i podjęcie walki nawet wtedy, kiedy wydawało nam sie że nie damy rady. Nikomu nie życzę upadków, ale podnoszenia się z nich – jak najbardziej.